Ciało obce

Ciało obce

Ciało

 

Ciało – teoretycznie powinniśmy je akceptować. Przecież mamy je od samego początku, mieliśmy czas się do niego przyzwyczaić. Ale to tylko teoria. W praktyce to trochę bardziej skomplikowane.

Kiedy jesteśmy dziećmi, wszystko jest nowe. Uczymy się, jak zaciskać dłoń na palcu rodzica, uśmiechać się po raz pierwszy, siadać, raczkować i wreszcie chodzić. Przyglądając się Mojemu Robakowi miałam szansę dokładnie śledzić ten cały proces nauki panowania nad własnym ciałem. To, co mi przychodzi bezwiednie i bez namysłu, dla niej bywa jeszcze prawdziwym wyzwaniem. Mała zdobywa prawdziwy everest swoich możliwości donosząc do ust łyżkę z zupą. Żeby nie było, cześć z tego wyląduje nawet w żołądku. Mi nigdy nie przyszło by do głowy cieszyć się z tak banalnej czynności.

Miło jest też obserwować, jak ruch i sama możliwość chodzenia sprawiają jej radość. Wśród dorosłych to prawdziwa rzadkość. Wychodzi więc na to, że dziecko robi wszystko, żeby jak najlepiej poznać i opanować swoje małe ciałko. To normalne i naturalne. To powinno prowadzić do zrozumienia i akceptacji własnego ciała.

W moim przypadku tak właśnie było. Lubiłam swoje ciało i akceptowałam je. No dobra, może uczęszczałam na gimnastykę korekcyjną w podstawówce. W gimnazjum był ze mnie patyczak, ale to nie był problem. W okresie dojrzewania miałam problemy z trądzikiem, więc wypróbowałam dziesiątki specyfików, z czego większość i tak nie zadziałała, jak powinna. Chociaż na dyskotekach szkolnych zwykle podpierałam ściany podczas tańców przytulańców, a moja mama zwykła mówić, że tańczę jakbym połknęła kij od szczotki, dziś naprawdę uwielbiam tańczyć.

Wałczyłam (już prawie wygrałam wojnę) z doborem rozmiaru stanika, bo kiedy już coś ustaliłam, to zaraz okazywało się, że zmienił mi się kształt lub rozmiar miseczki. Przez wszystkie szkolne lata uprawiałam sport, głównie biegałam na krótkich dystansach i skakałam w dal. Co prawda bez większych sukcesów, za to z czystą przyjemnością. Praktycznie od liceum farbuję włosy, bo lubię eksperymenty i nie boję się zmian. No fakt, od zawsze wkurzał mnie mój nos, bo mógłby być trochę węższy.

To wszystko pokazuje, że całkiem nieźle znałam swoje ciało. Wiedziałam, jak się zachowuje i jak działa. Wiedziałam, kiedy wytrzymam jakiś ekstra wysiłek, a kiedy muszę odpuścić. Zawsze czułam się zdrowo, szczupło, jędrnie i byłam pełna życia i energii. Nawet kiedy zaczęłam przybierać na wadze.

W ciągu pierwszych pięciu lat małżeństwa, przytyłam prawie 20kg. Zaokrągliłam się, nie ma co. Ale z drugiej strony, trzeba się było tego spodziewać. Mieszkaliśmy z mężem na 10 m2 pokoju, w którym stało wszystko to, co stoi w prawdziwym domu. Mieliśmy łóżko, dwa biurka (jakoś trzeba było studiować przecież, zresztą na jednym stał nigdy nie wyłączany komputer), lodówkę (taką 1,80cm, a co!), szafę (tylko dwudrzwiową), dwie komody, szafkę nocną, wszystkie kosmetyki, które normalnie powinny stać w łazience, mikrofalówkę i mały piekarnik. Pierdolnik na kółkach po prostu. Nie ma się co dziwić, że na takiej powierzchni naszą główną rozrywką było oglądanie seriali i jedzenie chipsów. No i seks. Dobrze, ze na początku trochę go było, bo teraz bym się chyba turlała zamiast chodzić. A tak w bardzo przyjemny sposób spalaliśmy kalorie.

W tamtym okresie zaczęłam też odkrywać, że jedzenie może być w ogóle smaczne. Wow, ale odlot. Niestety okazało się, że jedzonko jest nie tylko smaczne, ale przepyszne w większości przypadków. I do tego istnieje coś takiego jak kalorie. Te małe złośliwe istoty mieszkają wewnątrz tego najpyszniejszego jedzonka i tylko czekają, podstępne bestie, na moment twojej słabości. To wszystko przez te kreatury!

Doszłam więc do prostego równania, że jedzenie równa się szczęściu. A szczęścia nie można przecież sobie odmawiać. Mimo tych kilku kilogramów do zrzucenia.

Nawet wtedy, przez cały czas lubiłam siebie. Wiedziałam, że wyglądam gorzej niż pięć lat wcześniej, mam przecież oczy, ale wygląd nigdy nie był dla mnie najważniejszy. Najważniejsze jak się czułam sama ze sobą. A czułam się wciąż tak samo-silna i zdrowa. Tak jak wtedy, kiedy zaszłam w ciążę. Mimo, że miałam gigantyczny brzuch, czułam się świetnie, taka rozpromieniona, że pieseł powiedział by „Wow”. No i nie przytyłam dużo, bardo o siebie dbałam, ćwiczyłam na piłce, smarowałam się kremami. Do wagi sprzed ciąży wróciłam w miesiąc po porodzie. Ale wtedy zaczęli nawiedzać mnie Obcy.

 

Obcy

 

Porwali mnie Obcy. Nie ma innego wytłumaczenia. Na pewno przeprowadzali na mnie masę testów, a jeden z ich eksperymentów trwa do dziś. Dokonali transplantacji mojego mózgu do jakiegoś obcego ciała. No bo jak inaczej wytłumaczyć, kim jest ta brzydka, gruba baba, która patrzy na mnie z lustra?!

Ten wieloryb wcale nie przypomina przecież mnie! I kiedy to się wreszcie skończy, co? Obcy obserwują mnie już prawie rok i trzy miesiące… Nie wiem, co im właściwie da analiza behawioralna tak sfrustrowanej jednostki jak ja. Żeby dowiedzieć się, czegoś konkretnego musieliby przecież wybrać więcej obiektów do badań, mieć jakąś reprezentatywną próbkę, a nie tylko mnie. Inaczej ich badania będą niewiarygodne. Nie wiem, co oni chcą tym osiągnąć i w ogóle po co to wszystko. Wiem tylko jedno – chcę z powrotem swoje ciało!

Cała ta sytuacja ma tylko jedną zaletę – można mówić do mnie „tygrysku”. Mam w końcu tyle rozstępów na brzuchu. Cudowne tygrysie paseczki. Kto by takich nie chciał? No bo przecież tylko ludzie o spaczonym zmyśle estetyki chcieliby się ich pozbyć. To przecież przepiękna ozdoba, takie różowo – fioletowe prążki. Żałuję, że nie ma ich więcej, albo, że nie są chociaż większe. Serio.

Prawda jest jednak taka, że ich nie lubię i to bardzo. Złości mnie, kiedy widzę siebie w lustrze. Jest mi źle, bo wiem, że nic z nimi nie zrobię, a precyzując, że nic się z nimi nie da zrobić. Żadne, nawet najdroższe kremy na świecie nic na to nie poradzą. Nie pozostaje mi nic innego jak tylko czekać, aż chociaż trochę zbledną i będą odrobinę mniej widoczne. Ale kiedy to nastąpi?

Obcy wytrwale testują mój stan psychiczny i sprawdzają, ile jeszcze wytrzymam. Podejrzewam, że właśnie dlatego moje nowe ciało ma kawał wiszącej galaretowatej skóry na brzuchu. Serio, nie wiem, co to jest i skąd to się wzięło. Osobiście przypomina mi jakąś błonę na skrzydle nietoperza albo kolejną fałdę na ciele jakiegoś morświna. Kiedy podskakuję lub próbuję tańczyć (bo tylko tak można określić moje nieskoordynowane wygibasy) moja skóra robi takie klask-klask raz do góry, a raz w dół. Jakbym miała trzecią pierś, tylko, że większą, szerszą i bardziej rozlazłą. Klask-klask trwa samobiczowanie, gdy próbuję podbiec kawałek. Przez ten kawał mięsa od dawna nie widziałam już swojej cipki, a golenie się w miejscach intymnych to teraz prawdziwa przygoda.

Planuję wziąć się za siebie, żeby pozbyć się tego wieloryba z lustra. Może jak Obcy zobaczą, jak bardzo się staram, oddadzą mi z powrotem moje dawne ciało? Kilka dni jeździłam rowerem, kilka dni próbowałam ćwiczyć w domu. Ale nie mogę się oszukiwać – w tej materii jestem pieprzonym leniem. Z drugiej jednak strony, nie będę wytrwała, jeśli nie wierzę, że to ma sens. Czy dzięki ćwiczeniom znikną rozstępy? Czy dzięki diecie skóra z brzucha magicznie postanowi się skurczyć i wróci na swoje miejsce? Jakoś nie sądzę, żeby miało się to stać. Poza tym trochę boje się schudnąć. Boję się, że jak schudnę skóra będzie mi wisieć jeszcze bardziej.

Bywają dni, że godzę się z tym eksperymentem. Zaczynam akceptować to, jak teraz wyglądam. Zaczynam też powoli przyjmować do wiadomości, że raczej są marne szanse na jakąkolwiek zmianę. Bywają dni, że jestem nawet w miarę zadowolona ze swojego nowego oblicza. Prawie szczęśliwa jak dawniej.

Wszystko się pieprzy, kiedy trzeba gdzieś wyjść i ubrać się elegancko. Wtedy nagle okazuje się, że wszystko i tak jest do dupy. Szafa świeci pustkami, to co w niej jest i tak ledwo na mnie pasuje. W tej sukience dekolt wygląda jakby się rozstąpił niczym morze przed Mojżeszem, w tej wyglądam, jak młody baleronik na wakacjach, a w jeszcze następnej uwidoczniona jest każda jebana fałda na brzuchu. Każda łącznie z Wielką Fałdą Nadcipkową. Tragedia.

Mierzę jedną rzecz za drugą i nic mi nie pasuje. Przez cały czas mąż mi dzielnie kibicuje i dopinguje mnie w poszukiwaniu stroju idealnego. Cierpliwie doradza, podpowiada i sugeruje. Widzę, że stara się zrobić wszystko, żeby mnie jakoś pocieszyć. Do mnie oczywiście nic nie trafia. O nie, nie ma tak łatwo. Po kolejnej godzinie mojego użalania się nad sobą, jest na granicy jakiejś wewnętrznej implozji.
– No trudno, powiedzmy to sobie szczerze, musisz iść tam nago, bo i tak nic Ci się nie będzie podobało.
– Chciałbyś, co?
– Pewnie. A później będziemy robić seksy – i uśmiecha się szelmowsko. – Wszystko jedno, co założysz, dla mnie i tak będziesz zawsze najpiękniejsza.

Wygląda na to, że on wcale nie zauważył tego eksperymentu Obcych. No chyba, że z nimi współpracuje… Ale raczej w to wątpię – mój mąż, jak ognia unika wszelkiej pracy zespołowej.  Chciałabym umieć patrzeć na siebie tak, jak on patrzy na mnie.

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *