Ciąża z problemami

Ciąża z problemami

Tak, udało się, jestem w ciąży. Ale żeby nie było tak różowo, od początku jest to ciąża z problemami, gdzie radość przeplata się ze strachem, a śmiech z łzami niepewności. Dlatego też przez dłuższy moment nie było mnie tutaj. Dziś będzie duuużo prywaty i babskich, bardzo intymnych zwierzeń.

Radość i pierwsza bitwa

Kiedy zobaczyłam dwie kreski na teście, popłakałam się ze szczęścia. Mamy naszego Robaczka, ale od dłuższego czasu pracowaliśmy intensywnie nad powiększeniem naszej rodzinki. Niestety bezskutecznie. Aż nagle po półtorej roku starań, tak po prostu się udało. Udało się, akurat wtedy, gdy umawiałam się już z lekarzem na leczenie, bo traciłam nadzieję, że zajdę w ciążę ot tak.

Szczęście trwało jednak dość krótko. Jakieś trzy tygodnie chodziłam z głową w chmurach i bananem na ustach. Właśnie miałam zmierzyć sukienkę, mąż z Robaczkiem czekali przed przymierzalnią, kiedy zaczęłam krwawić. Czym prędzej wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy na ostry dyżur. Tak zaczęły się problemy.

Jak na złość pomyliliśmy szpital – akurat dyżur miała inna placówka niż ta, do której się udaliśmy. W końcu mąż wysadził mnie przed drzwiami, a sam pojechał szukać miejsca parkingowego. Trzymałam się naprawdę nieźle, starałam się zachować trzeźwość myślenia. Szło mi to bardzo dobrze, póki nie zabłądziłam. Źle oznaczone wejście, puste korytarze, gdzie nikogo nie było, strach i przerażenie, spowodowały, że nie wytrzymałam i też się lekko rozkleiłam… Zaraz musiałam się jednak wziąć w garść.

Miałam bardzo dużo szczęścia, bo szybko przyjęli mnie na oddział. Chociaż poziom empatii lekarza, który mnie przyjmował, z pewnością wynosił mniej niż zero. W skrócie, skrzyczał mnie, że teraz to „wy wszystkie krzyczycie, że ciąża, jak nawet karty założonej nie ma”. No tak, jakby to moja wina była, że byłam do lekarza umówiona na następny dzień akurat. A nie, dziś jeszcze nie zacznę krwawić, wezmę się za to dopiero pojutrze, bo już będę miała kartę ciąży. Zresztą nie wiem, jak według niego powinnam zareagować. Ale do rzeczy.

Szybko przyjęli mnie na oddział i przebadali aparatem USG. Minuty dłużyły mi się niemiłosiernie, nim powiedziano mi, że Kropek jest na swoim miejscu, że serduszko bije, jak powinno. Ufff, jaka ulga!

Ta pierwsza noc w szpitalu była chyba najstraszniejsza. Dostałam masę leków. Bałam się, czy wszystko dobrze się skończy. W stresie nie mogłam zasnąć, a odgłosy dochodzące z oddziału, mi nie pomagały.  Do końca życia nie zapomnę przerażającego szlochu kobiety z sali obok. Nie zapomną też pełnych bezradności tłumaczeń pielęgniarki, że było już za późno, że nic nie mogli zrobić. Ten szloch trwał i trwał. Nad ranem przyszła cisza – chyba jeszcze bardziej przerażająca.

Po kilku dniach wróciłam do domu – wygrałam pierwszą bitwę. Kolejny tydzień spędziłam w łóżku, co samo w sobie było wyzwaniem. A już przy ruchliwej trzylatce było szczególnie trudne do zrobienia. Miałam potworne wyrzuty sumienia, że nie mogę zająć się domkiem i naszym Robakiem. Czułam się bezużyteczna. W końcu nie sprzątałam, nie gotowałam, nie prałam, nie bawiłam się z Hanulą. Nie mogłam chodzić też na mój kurs krawiecki, ani tym bardziej szyć. Mogłam tylko leżeć. A to tylko pogarszało moje samopoczucie. Całe szczęście, że mąż tłumaczył mi wciąż i wciąż, że to minie i będzie lepiej.

 

Post

Z czasem  rzeczywiście zaczęło robić się lepiej. Mogłam już wstawać i nawet coś sobie ugotować. Chodzić na spacery.  Szaleństwo po prostu. No i humor powoli mi wracał. I bach. Po kolejnych badaniach okazuje się, że mam cukrzycę ciążową. Nosz kurde.

Cukrzyca spowodowała, że musiałam zaprzyjaźnić się z glukometrem. Badałam cukier na czczo, po śniadaniu, obiedzie i kolacji. Jakby tego było mało dochodziło jeszcze jedno kłucie – wstrzykiwanie na noc insuliny. Gdybym bała się igieł, to w tym momencie z pewnością pozbyłabym się jakiejkolwiek fobii. No dobra, ale pomiar cukru i podawanie insuliny, to tylko jedna strona medalu. Druga strona to stosowanie odpowiedniej diety.

Kocham jeść, miłością szczerą i niepohamowaną. A tu dietę trzeba wprowadzić! Od dziś zero cukru, żadnych słodyczy, czekoladek, ciasteczek, cukiereczków, lodów, żelków i całej reszty pyszności. To akurat zrozumiałe.  Ale to dopiero początek. Odpuść sobie białe pieczywo, od dziś tylko czarne, jak moja rozpacz, twarde, jak cegła, bochenki żytniego, gorzkiego chleba. Daruj sobie też przepyszne delikatne pierożki, wyśmienite, miękkie kopytka i wszelkiego rodzaju mączne ukochane kluchy. Zamiast tego warzywa – sałata, ogórek, pomidor, papryka cukinia, kapusta kiszona, znowu sałata, rzodkiewka, marchewka, znów sałata i jeszcze raz sałata. A co ja, królik jestem?

Przed zrobieniem sobie posiłku, zawsze zastanawiałam się, czy chcę coś zjeść, czy jednak nie jestem jeszcze aż tak głodna. Wizja kanapki z betonowym chlebem i podwójną porcją sałaty, mnie przerażała. Przez pierwsze tygodnie, po wprowadzeniu diety, chodziłam, brzydko mówiąc, stale wkurwiona. Nie dość, że seksu brak, to jeszcze jedzenie zabierają!

I znowu z czasem było lepiej. Znalazłam chleb, który jest naprawdę dobry, mimo, że żytni. Uczę się na nowo gotować, wykorzystując więcej warzyw. Często okazuje się, że wychodzi coś lepszego niż przypuszczałam. Odkryłam placki z sera i cukinii, gdzie kiedyś w ogóle nie chciałam o niej słyszeć. Rozsmakowałam się w warzywnym leczo. Przyzwyczaiłam się do razowego makaronu. Plus tej całej sytuacji jest taki, że przynajmniej nic nie przytyłam. Gorzej, że cały czas tęsknię za pierogami.

 

Kolejne problemy

W międzyczasie spadł na nas kolejny cios. W skrócie bardzo źle poszły badania genetyczne – podejrzenie zespołu downa i skierowanie na amniopunkcję. Staram się w każdej sytuacji odnaleźć jakieś pozytywy, ale wizja wielkiej igły wbijanej w brzuch i pobieranie płynu owodniowego, nijak nie napawa optymizmem. Strach, to pierwsze co przychodzi do głowy. W głowie milion pytań i jeszcze więcej wątpliwości.

Wspólnie zdecydowaliśmy, że poddam się amniopunkcji. Lepiej w końcu żyć w świadomości niż niewiedzy. Lepiej wiedzieć, na co trzeba się przyszykować. Sam zabieg był stresujący, ale nie był jakoś mocno bolesny. Najgorsze było oczekiwanie. Tu wyniku nie otrzymuje się od razu, a po kilku tygodniach. Ty czekasz spokojnie na wynik, a tu Święta zbliżają się wielkimi krokami.

Na dwa dni przed Świętami zadzwonił telefon. Miły kobiecy głos, przekazał mi dobre wieści. Kropek jest zdrowy i ma się dobrze! To chyba najlepszy prezent, jaki mogłam dostać. Do tego jeszcze dyspensa od pani diabetolog na serniczek i w ogóle pełnia szczęścia. Kolejna wygrana bitwa!

Ponad połowa ciąży z problemami za mną. Poza cukrzycą, w końcu wszystko jest dobrze. Cieszę się, jak ostatni głupek. Pisałam niedawno egzamin zawodowy z krawiectwa. Znowu chcę i mogę tworzyć. Mam nadzieję, że wszystko będzie już dobrze. Trzymam za to kciuki, tak z całych sił. I Wy też trzymajcie za nas kciuki.

 

Majowywiatr.pl - logo

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *