Codzienna walka

Codzienna walka

  Tak, to prawda. Każdego dnia walczę, walczę od świtu do nocy. Niektórym mogłoby się wydawać, że spawa jest prosta. Innym, że nie ma, o co walczyć. Chociaż się potykam, czasem przegrywam jakąś bitwę, to wciąż się podnoszę i nadal próbuję osiągnąć to, co niektórym przychodzi bez trudu. Od lat toczy się ta codzienna walka i chyba nigdy się nie skończy.

Codzienność

Codzienność zastaje mnie dziś wcześnie. Stanowczo zbyt wcześnie, żeby myśleć. Robak budzi mnie słodkim „mamusiu, oć”, by już po chwili zacząć płakać, bo postawiłam ją na szarym dywaniku przy łóżku, a nie na dużym dywanie. Już wiem, że to będzie „wesoły” dzień. A może się mylę i jestem tylko źle nastawiona?

Robak domaga się śniadania. Po dwudziestominutowej, głośnej wymianie zdań, udaje mi się ustalić, że Mała chciałaby zjeść naleśniki. Jeszcze w piżamie, z rozczochranymi włosami, staję w kuchni i zabieram się do przygotowywania tego jakże wykwintnego dania. Mała koniecznie chce pomagać, więc idę ją najpierw ubrać. Kolejne dziesięć minut mija na wybieraniu ubrań. Wybredna ta moja dziewczyna, nie ma co.  Ściągamy piżamę. I zaczyna się dziki bieg po domu i piski i krzyki. Po kolejnych dziesięciu minutach, wracamy do robienia naleśników.

Wbijamy razem jajko, wlewamy mleko i dodajemy mąkę. Mieszamy wszystko bardzo dokładnie. Odwracam się od stołu, żeby przygotować patelnię. Odpalam gaz i przygotowuję olej. Odwracam się ponownie i automatycznie trafiam stopą w rozlane ciasto naleśnikowe. Stół pływa, podłoga dopiero zaczyna pływać. Pół biedy, że jeszcze połowa ciasta naleśnikowego została w misce – przynajmniej nie będę go musiała robić jeszcze raz. Masakra. Nie wiem, czy mam się zająć najpierw – swoją brudną stopą, stołem, podłogą czy przypalająca się patelnią.

Jest dziesiąta, kiedy Hanka kończy jeść śniadanie, a ja wreszcie idę się ubrać. Zaglądam do swojej szafki i w tym momencie słyszę płacz. Biegnę, lecę, sprawdzam, co się stało. Mała nie może sięgnąć zabawki, ot tragedia. W międzyczasie wstawiam wodę na herbatę i tłumaczę dziecku, dlaczego nie można rzucać zabawkami w kuchni, to znaczy w ogóle. Jeszcze raz idę po ubranie dla siebie. W pośpiechu wybieram jakieś stare dresy i zwykły powyciągany t-shirt. Musze się śpieszyć, w końcu woda już się gotuje.

Koło południa, gdzieś między wstawianiem prania, a dopijaniem ostatniego łyka herbaty, udaje mi się umyć zęby i uczesać. Na nakładanie kremu już nie mam czasu. Miotam się między kuchnią, łazienką i pokojem, odkładając wszystko na miejsce i starając się zachować  chociaż pozorny porządek. Bawię się z dzieckiem, turlając się po podłodze. Potem malujemy farbami. Wszystko jest w tej farbie – mój Robak, znów stół i podłoga, moja koszulka. Po świetnej zabawie, idziemy doprowadzić się do porządku. Dopiero wieczorem zauważam, że mam farbę we włosach.

Idziemy coś zjeść, a potem wychodzimy na dwór. Spacer, jak to spacer. Nie obyło się bez kałuż i drobnych potknięć. Mała jest cała mokra, ja mam spodnie upstrzone błotnymi kropeczkami. Po powrocie pędzę przebrać Robaka, żeby się nie zaziębiła i biegnę szykować obiad, bo już czas najwyższy. A ja? Ja się później przebiorę, teraz nie mam czasu.

Wieczorem padam już na twarz. Liczę na to, że to mąż dziś poczyta Małej, a ja spokojnie posiedzę chwilę przy komputerze. Nic z tego. Nie, nie z powodu męża. Hanka drze się wniebogłosy „mamusiu, oć z nami”. Nie da się jej przekonać, że zaraz przyjdę dać jej buziaka na dobranoc. Musimy iść wszyscy razem i oboje dotrzymywać jej towarzystwa przy ubieraniu piżamki. Nadchodzi czytanie książeczek. Mam nadzieję, że już, już wymknę się zaraz do kuchni i zrobię sobie herbaty, kiedy dziecię woła „Mamo, cytaj mi baje, plose. Tato sio.” No to nie mam wyjścia, czytam baję.

Udało się, Mała słodko śpi. Mój kochany łobuz też musi kiedyś odpocząć. Sprzątam jeszcze trochę kuchnię, siedzimy z Miśkiem i rozmawiamy, potem oglądamy jakiś film. Padam na pysk i jedyne o czym marzę to łóżko.

 

Walka

Kobiecość – to właśnie o to toczy się moja codzienna walka. Każdego dnia dbam o Robaka – ubieram, czeszę, karmię, bawię się, wychodzimy na spacery, rozwijamy kreatywność, czytamy. Codziennie wypełniam swoje domowe obowiązki – naczynia, pranie, odkurzanie, sprzątanie, gotowanie. Staram się wieczorami zagospodarować trochę czasu dla męża, żeby wiedział, że może ze mną o wszystkim porozmawiać i zwyczajnie na mnie liczyć. Można powiedzieć, że w pewnym sensie dbam też o siebie – chodzę na kurs krawiectwa, który mnie bardzo rozwija, piszę bloga, czytam książki, szyję. Słowem staram się rozwijać. Wydaje mi się, że ogólnie jestem dość ogarniętą osobą. Szkoda, że zapomniałam, że jestem też kobietą.

Moja codzienna walka o kobiecość rozpoczyna się już z samego rana, gdy po raz pierwszy patrzę w lustro, czyli gdzieś tak po śniadaniu. Zwykle w pośpiechu czeszę włosy i związuję je gumką. Potem myję zęby. I to w zasadzie wszystko, co robię dla swojego wyglądu. Wieczorem zwykle biorę szybki prysznic i zapominam nawet o nałożeniu kremu na twarz. 

Zawsze uważałam, że umysł jest ważniejszy niż ciało, że to, co mam w głowie, jest ważniejsze od tego, jak wyglądam. Zasadniczo nadal się z tym zgadzam i ciesze się, że postawiłam na rozwój osobisty, że ciągle się czegoś uczę, że zbieram nowe doświadczenia. Ale z drugiej strony to, po pierwsze nie jestem aż tak genialna, żeby wyglądać, aż tak źle. Co za dużo to nie zdrowo. Taki wygląd wybacza się tylko wybitnym umysłom. Natomiast moja wybitność ogranicza się do tego, że przez cały dzień koszmarnych wpadek jednak nikogo nie zabiłam, a dom jest jako-tako ogarnięty.

Po drugie, skoro już coś w tej głowie jest, to co by mi szkodziło zadbać teraz też o ciało, nie tylko o duszę? Sprawa wydaje się banalnie prosta – dziś zaczynam o siebie dbać, niech w końcu zakwitnie moja kobiecość. Będę nie tylko mamą, nie tylko managerem ogniska domowego, nie tylko partnerką męża mego. Będę też kobietą. Kurde, ja przecież jestem kobietą (a przynajmniej byłam, jak sprawdzałam ostatnio). 

Wcielam swój ambitny plan w życie. Wyciągam sobie ubrania dzień wcześniej, żeby rano nie latać po domu, jak kot z pęcherzem po ecstazy. Zaglądam do szafki, a tam prawie czarne leginsy, poplamione farbą dresy, prawie granatowe leginsy, polarkowe dresy, jeszcze trochę dresów i na koniec DŻINSY, W KTÓRYCH WYCHODZĘ DO LUDZI. Hmmm… Wygląda na to, że nie założę jutro żadnych spodni. No, ale z gołym tyłkiem przecież latać nie będę.

W najgłębszych czeluściach szafy, gdzie zamieszkały wszystkie skarpetki bez pary i wszystkie te rzeczy, do założenia których „kiedyś” schudnę, odnajduję zaginione do tej pory, jak Atlantyda spódnice i sukienki. Oczywiście spora część szybko mnie opuszcza wracając na kupkę „do schudnięcia”. Ale spoko, walka trwa, część pasuje całkiem nieźle. Zakładam na siebie kolejne rzeczy i ze zdziwieniem stwierdzam, że całkiem nieźle się w tym czuję i, o dziwo, całkiem nieźle też wyglądam. Zdumiona zastanawiam się, kiedy i co ważniejsze, dlaczego przestałam nosić sukienki. Jakoś nie mogę sobie przypomnieć, o co mi chodziło.

Następnego dnia poranek przebiega trochę spokojniej niż zwykle (czytaj armagedon dopiero przed nami, a przynajmniej tego się właśnie spodziewam). Kiedy po śniadaniu docieram do łazienki, mam lepszy humor niż zwykle. W przypływie tej niczym nieuzasadnionej euforii, albo niepoczytalności, jak kto woli, postanawiam, że zrobię lekki makijaż. W końcu zlew pełen naczyń, wytrzyma te 10 minut beze mnie, prawda? Żeby nikt potem nie mówił, że na wiosce i się zapuściła. Swoja drogą, równie dobrze było mi się zapuszczać w mieście, ale do rzeczy. Pomaluje się, tak właśnie zrobię. Kurde, ale jak to się dokładnie robiło?

W tym miejscu, muszę się do czegoś przyznać. Maluję się dość rzadko, słabo umiem to robić, jeśli słowo „umiem” jest tu w ogóle na miejscu. Nie przeszkadza mi to jednak mieć całej tony szminek i pomadek w różnych odcieniach czerwieni i różu. Ponoć każdy ma jakieś dziwactwo, to konkretne należy do mnie. Są jasne i ciemne odcienie, ciepłe i zimne tony, są matowe, nawilżające, z połyskiem, perłowe, kremowe, z olejkiem z jojoba, takie pachnące melonem i to cud, że nie ma wśród nich takiej szminki, która parzyłaby kawę. Uwielbiam je wszystkie, kocham miłością czystą i bezinteresowną i mam szczerą nadzieję, że kiedyś zacznę ich wszystkich używać tak, jak te wszystkie dziewczyny z lat 50-tych. Na usprawiedliwienie mam tylko tyle, iż też chce być jak pin-up girl.

Już samo wybranie odpowiedniego odcienia zajęło mi 10 minut i kosztowało mnie masę energii, tym bardziej, że Robak koniecznie chciał mi we wszystkim pomagać. Ale udało mi się. Genialny, aczkolwiek niezbyt błyskotliwy, tekst „Idź, zobacz, czy nie ma Cię w pokoju” tym razem zadziałał. Uff, szybko, szybko zanim dotrze do nas, że to bez sensu. No to maluję rzęsy tuszem, zastanawiając się jednocześnie, czy najpierw nie powinnam jednak nałożyć cienia. Maluję usta i nakładam odrobinę pudru transparentnego. A w myślach przybijam sobie piątkę, za to, że się nie poddałam.

Miałam wtedy super dzień i super humor, mimo rozlanego soku i rozsypanych nasion sezamu i ciastoliny wtartej w dywan i jeszcze paru innych wybryków Robaka. Wstąpiły we mnie nowe siły i nowe pokłady cierpliwości. Ale nie oszukujemy się – nie codziennie tak się czuję, nie codziennie znajduję czas, żeby umalować oczy i nie codziennie mam ochotę włożyć sukienkę. I chociaż brakuje mi na to siły, to wiem, że warto o to walczyć.

Dla niektórych ludzi, kobiecość i jej podkreślanie jest czymś łatwym i oczywistym, czymś, co nie wymaga w ogóle wysiłku. Trochę zazdroszczę tym kobitom, bo ja sama mam z tym ogromny problem. Stale mam dylematy. Przeczytać jeszcze jeden rozdział książki, czy pomalować paznokcie? Nauczyć się wszywania lamówki, czy zrobić sobie relaksującą kąpiel z masażem? Codzienna walka toczy się nieustannie. Za każdym razem muszę walczyć ze swoją naturą, a czasem też z lenistwem. Codzienna walka toczy się o kobiecość.

Mam bardzo mało czasu dla siebie i nie da się zrobić wszystkiego, więc stale muszę z czegoś rezygnować. Do tej pory zawsze rezygnowałam z dbania o swoje ciało, stawiałam na rozwój osobisty. Ale jeśli czuję się bardziej pewna siebie, mam więcej siły i lepszy humor, kiedy pielęgnuję też moją kobiecość, to może warto odłożyć czasem książkę na rzecz paznokci?

Majowywiatr.pl - odwiedź koniecznie

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *