Gubienie kilogramów

Gubienie kilogramów

Kilogramy

 

Przyszedł marzec. Pożegnaliśmy śnieg zrobiło się cieplej. Ja też jakbym obudziła się do życia z zimowego letargu. Któregoś dnia popatrzyłam na swoje odbicie w lustrze i pomyślałam „Nie, no tak nie może być! Kobieto, już czas najwyższy wziąć się za siebie i zgubić parę kilogramów”.

Co prawda, co roku powtarzam sobie, że teraz już się za siebie biorę i nic z tego nie wychodzi, ale spójrzmy prawdzie w oczy-tak źle, jak teraz, to jeszcze nie było. Zostało mi po ciąży – tak się przed sobą tłumaczę. No przyszło i zostało. I odejść nie chce, a już dawno powinno.

Stoję przed tym lustrem i zbieram się na odwagę. Tak, zrobię to! Muszę to zrobić. Mam w sobie moc, mam energię, jestem dzielną kobietą. Nie mam prawa się bać. Tak, nie możesz żyć w strachu, nie możesz żyć w strachu, nie możesz żyć w strachu… Biorę głęboki wdech i skaczę na głęboką wodę. Tak, zrobiłam to! Stanęłam na wadze!

Ups, chyba jednak nie powinnam tego robić… Serio? Aż tyle? To jakieś żarty. Na pewno coś się zepsuło, albo baterie są słabe. Idę po nowy komplet. Wymieniam. Znowu zbieram się w sobie, żeby powtórzyć swój wyczyn. Kurwa. Schodzę z wagi. Stawiam na niej dziecko. Ok., tu mogło by nawet więcej pokazywać. Staję jeszcze raz. W myślach po raz drugi mówię brzydkie słowo na k. Waga nie kłamie. Ważę tyle, co pod koniec ciąży.

Jeszcze w Nowy Rok ułożyłam sobie własny dekalog praw i obowiązków wobec własnej figury.  Oto one:

  1. Żarł chipsów więcej nie będziesz
  2. Obok wszelkich słodkości obojętnie przechodzić będziesz
  3. Najmniejszych nawet ilości alkoholu się wyrzekniesz
  4. Na stole twym lądować będzie to tylko, co samemu pracą rąk własnych przygotujesz
  5. Frytek w głębokim tłuszczu smażyć nie będziesz
  6. Drzwi kuchni od 20 zamknięte dla ciebie będą
  7. Dzień w dzień ćwiczyć wytrwale będziesz.
  8. Napoje kolorowe porzucisz. Odtąd wodę pić będziesz.
  9. Obiady na cały tydzień z góry sobie zaplanujesz
  10. Męża złych podszeptów nie słuchaj, jakoby KFC czy inne McDonaldy zamawiać

Wytrwałam całe dwa dni. No dobra, jedyna rzecz, jaka naprawdę wypaliła to grafik obiadów. Dzięki temu rzadziej jeździmy na zakupy i nic się nie marnuje. Całość mam tak pomyślaną, że to co zostaje z jednego dnia, wykorzystuję kolejnego. Ale do rzeczy, bo jak zwykle zbaczam z tematu.

Postanowiłam wrócić do tych kilku prostych zasad. Jestem pewna, że tym razem mi się uda, że dam radę. Zacisnę zęby i zmienię swoje złe nawyki żywieniowe. Najłatwiej było mi zrezygnować z napojów gazowanych. Dość szybko udało się zastąpić ją wodą. Wiem, że wciąż przyjmuję za mało płynów w ciągu dnia, ale nie od razu Kraków zbudowano.

Potem rozprawiłam się z chipsami. Tu przeprawa była ciążka, a odwyk prawdziwe bolesny. Sklepowe półki kuszą wciąż i wciąż złocistymi, chrupiącymi talarkami. Żeby nie kusiło po prostu omijam alejki z przekąskami. Chociaż, gdy siedzimy wieczorkiem, wciąż dzwoni mi w głowie myśl o tych smażonych ziemniakach.

Z frytkami też się częściowo udało. Teraz jemy je naprawdę rzadko i nie robimy na raz całej kilogramowej paczki. Czasem się łamiemy, ale jeśli już to zagryzamy je jakimiś warzywami albo surówką, a nie smażoną kiełbasą.

Gotowe produkty ograniczam już od jakiegoś czasu. Stopniowo coraz mniej mi to wszystko smakowało, a kiedy zaszłam w ciążę, nie chciałam tym truć Malucha. Większość rzeczy robię samemu. Nie dla tego, że bardziej ekologicznie, czy coś. Tak jest po prostu smaczniej. Pokochałam szynkę z szybkowaru, a w styczniu po raz pierwszy upiekliśmy własne bułki. Spróbowaliśmy też własnego chleba. Wiadomo, nie codziennie jest czas na wypiekanie domowego pieczywa, ale staramy się robić to chociaż w niedzielę, gdy i tak nie bardzo jest co ze sobą zrobić. Ten zapach jest niesamowity. Marzą mi się też warzywa z własnej grządki i świeże jajka. Tak więc bez żalu pożegnałam gotowce.

Z cała resztą rzeczy jakoś tak się nie udawało, więc postanowiłam, że dołączę do tego wysiłek fizyczny. Padło na jazdę rowerem, żeby nie obciążać za bardzo stawów.

 

Gubienie

Mąż przywiózł rower. Zdecydowaliśmy, że będzie stał na balkonie, żeby był pod ręką. No przecież będę go codziennie używać, prawda? No to teraz dopiero się zacznie gubienie tych zbędnych kilogramów, wreszcie pożegnam te tłuszczowe boczki. Może nawet brzuch mi się trochę spłaszczy? Kto wie, co się wydarzy!

Cały dzień nie mogłam się doczekać, aż wyjdę na rower. Przyszykowałam sobie wcześniej strój sportowy, lampki rowerowe i kask. Kiedy położyliśmy Małą spać, przebrałam się i czym prędzej i wyszłam z domu.

Trochę tu zimno. W zasadzie pizga złem, ale na pewno zaraz się rozgrzeję, jak już zacznę pedałować. Kurde, zapomniałam rękawiczek. No to dawaj wracać do domu. Ok, teraz już mam wszystko. Włączę tylko jeszcze muzykę. Kurde, mogłam o tym wcześniej pomyśleć. Same stare kawałki. Stoję i grzebię w tym odtwarzaczu, zamiast jechać. Po jakichś 5 minutach stwierdzam, że to bez sensu i wybieram album grupy Shinedown. Świetna rockowa kapela. Zaczynam tym kawałkiem https://www.youtube.com/watch?v=WGt-8adyabk  Jest moc! Jedziemy!

Jeszcze tylko włączę stoper w zegarku, żeby mieć pewność, ze pojeżdżę przynajmniej godzinę…

Dobra, jadę. Mam świetny humor, nucę sobie piosenkę i wybieram trasę. Powoli przypominam sobie jak wspaniale jest jeździć na rowerze. Pedałuję dość szybko, no przecież mam kilogramy gubić, a nie podziwiać widoki. Przeraźliwie trzeszczą mi przerzutki. Staję, sprawdzam. Stwierdzam, że wszystko ok, więc jadę dalej.

Jadę, pedałuję, tak szybko jak potrafię. Dostaję zadyszki jeszcze zanim skończyła się pierwsza piosenka. A przede mną wzniesienie. Przyspieszam, żeby jakoś na nie wjechać. Oczywiście nie jest wcale tak prosto, jak mogło by się wydawać. Przy szczycie jadę ślimaczym tempem i myślę, że jadąc z powrotem, muszę wybrać inną trasę. Ale się nie poddaję, jadę dalej.

Kask przesuwa mi opaskę, tak, że albo podciąga się ona do góry albo spada mi na oczy. W obu przypadkach odsłania mi uszy i jest mi zimno. Chociaż wolę pierwszą opcję, bo pozwala zachować wizję. Walczę z kaskiem, opaską, zacinającą się lampką i przeraźliwym zimnem, a na dodatek nogawka zaczyna mi się wkręcać w napęd.

Ale nie poddam się tak łatwo, jadę dalej. Kilogramy same się nie zgubią. Robię kolejne kilometry. Pot spływ mi po plecach. Dostaję palpitacji serca. Coraz ciężej mi złapać oddech. Ale nie poddaję się i jadę dalej. Czuję się coraz gorzej, opadam z sił. Zaczyna mi się kręcić w głowie i mam wrażenie, że zaraz zwymiotuję.

Gdzieś w głębi duszy, jestem z siebie dumna, że się przełamałam, że postanowiłam coś zrobić ze swoim życiem, ruszyć się z kanapy i powalczyć o ładną figurę. I wtedy zerkam na zegarek. CO?! Minęło tylko 15 minut?!

Ostatecznie wróciłam do domu po godzinie walki. Przemroziło mnie do szpiku kości, zgubiłam gdzieś po drodze zegarek. Następnego ranka zaczęły dokuczać mi zakwasy i byłam przeziębiona przez kolejne dwa dni. Super…

No dobra, może i za wcześnie na rower. Będę śmigać, jak zrobi się cieplej. W międzyczasie muszę pomyśleć nad jakąś inną formą ruchu. Myślałam, myślałam i wymyśliłam – Dance Central na Kinnect’a. Lubię tańczyć, a to będzie fajny intensywny wysiłek.

Rozstawiliśmy sprzęt. Konsolę podłączyliśmy do starszego telewizora, którego używaliśmy za czasów mieszkania z dziadkami. Wszystko działa, więc zaczynamy trening. Hura!

Włączyłam 20 minutową rozgrzewkę. Pierwszy kawałek super się tańczyło, drugi jeszcze też, ale już trzeci i kolejne coraz ciężej. A więc zaczęłam od 20 minutowej rozgrzewki i na niej zakończyłam. Ale w sumie dobrze, bo następnego dnia i tak miałam zakwasy.

Wieczorem postanowiliśmy z mężem chociaż w kręgle pograć na kinnect (nie mam pojęcia, jak napisać to poprawnie), żeby na tej nieszczęsnej kanapie nie zalegać. Bawiliśmy się świetnie. Raz rzucał on, raz ja. Trochę się wygłupialiśmy i dużo się śmialiśmy. Z godzinkę już graliśmy, więc powoli też zaczynały boleć ramiona od miotania wirtualną kulą. No to postanowiliśmy, że gramy ostatnią partyjkę.

Przymierzam się do rzutu. Ustawiam się trochę w lewo. Albo nie. Przesunę się w prawo i spróbuję podkręcić. To będzie strike, jestem tego pewna. Biorę zamach i jeb. Zgasło światło i  wywaliło korki. Idę włączyć je z powrotem. Trach, jebło drugi raz, z telewizora poszły iskry. Hmmm, może by go tak najpierw odłączyć od sieci, zanim znowu włączę prąd? Taka genialna myśl.

Telewizor jest nie do odratowania… No, cóż wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazują, że chyba jednak będę gruba…

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *