Noworoczny armagedon

Noworoczny armagedon

Sylwester i Nowy Rok zwykle wyglądają tak samo. Wieczorem zakładamy coś ładnego, bawimy się, jemy coś dobrego, tańczymy. O północy wychodzimy przed dom wypić szampana i wystrzelić w niebo fajerwerki. Potem zwykle dzwonimy do tych, których nie ma obok nas – do mamy, brata czy babci. Inna opcja jest taka, że siedzimy w domu i na przykład oglądamy telewizję. Gdy przychodzi Nowy Rok, odpoczywamy po szaleństwach poprzedniego wieczoru i postanawiamy sobie, że ten rok, będzie lepszy od poprzedniego. Czy coś może pójść nie tak?

Armagedon

   Okazuje się, że pójść źle może całkiem sporo rzeczy. Sylwester był tylko subtelną zapowiedzią noworocznego armagedonu. Zaczęło się dość niewinnie. W gruncie rzeczy, byłam niewyspana i zachowywałam się, jak każdego innego dnia. A że to była niedziela, to trochę się nudziłam, jak to w każdą niedzielę, gdy oficjalnie nie mogę wstawić prania. Nie chciało mi się tego całego Sylwestra. Nie chciało mi się ani ładniej ubrać, ani tańczyć, ani słuchać muzyki. No nie i już.

Początek

   Z drugiej strony wiedziałam, że jeśli całkiem sobie odpuszczę, będę potem żałować, że jednak nie podniosłam tyłka z kanapy. Trochę się zmuszałam do „imprezowania”, o  ile w ogóle ten termin ma sens z maluchem w domu. Wszyscy się przebraliśmy i nadmuchaliśmy balony, dużo balonów. Włączyliśmy telewizor i „Sylwester z …”. Maluch zaczął trochę szaleć, ganiając balony po całym pokoju. W tamtym momencie pomyślałam nawet, że może ten wieczór nie jest jeszcze taki stracony.

   Zabraliśmy się do przygotowywania kurczaka w panierce. Pokroiłam go na paseczki, przyprawiłam. Zaglądam do lodówki, a tam… Nie ma jajek. Nosz… No dobra, spoko, jakoś opanuję sytuację. Zawsze można pomoczyć go w mleku zamiast w jajku. Dobra, jakoś idzie dalej. Smażę kolejna partię, gdy orientuję się, że coś jest nie tak. Kurczak w ogóle nie chce się smażyć. No co jest? Zaglądam pod patelnię i widzę, że gaz się nie pali. Próbuję go odpalić na powrót, ale nic z tego. Gaz się skończył w butli. Kuchnia zamknięta na dziś.

   Oddychaj, spokojnie, oddychaj – powtarzam sobie i robię dobrą minę do złej gry. Staram się nie przejmować tym, że nie mogę sobie nawet herbaty zrobić. Podobno trzeba patrzeć na pozytywy – mam duży zapas wody, przynajmniej tyle. Próbuję kurczaka i stwierdzam, że całkiem nieźle wyszedł. Szkoda tylko, że przy kolejnym kęsie, czuję, jak mi się odkleja zamek z mojego aparatu ortodontycznego… Nosz… A miałam się nie denerwować! W końcu dochodzę do wniosku – spoko, nie ma co przezywać, dziś już i tak nic z tym nie zrobię.

   Muzyka na kanałach tv nie zachwyca, ale co jakiś czas zdarza się kawałek, który nam się podoba. Próbujemy nawet tańczyć, ale jak to mówią, organ nieużywany zanika. Mężu, jeśli to kiedykolwiek przeczytasz, to z góry przepraszam, ale sam wiesz, że tańczyć z Tobą to masakra…

Zakończenie

   Koło godziny dwudziestej drugiej nasz Robak już tak marudzi, że postanawiamy, nie męczyć jej dłużej, a tym bardziej siebie. Wychodzimy jeszcze na podwórko wystrzelić rzymskie ognie. Jak się okazuje największą frajdę miał chyba tata z odpalania fajerwerków, a Mała bardziej była zainteresowana śniegiem. Biorąc pod uwagę, jak często ostatnio spadał to w sumie się nie dziwię…

   Do północy siedzimy i oglądamy kraksy samochodowe na YT, potem bierzemy po butelce „TreleMorele” i znów wychodzimy na zewnątrz. Po powrocie do domku, siedzimy do piątej nad ranem i oglądamy serial, który od początku był super-hiper, natomiast zakończenie było bardzo rozczarowujące. Ze smakiem rozczarowania witamy Nowy Rok.

Nowy Rok

   Teraz dopiero zaczyna się prawdziwy noworoczny armagedon. Oczywiście budzimy się niewyspani. Tu nie ma się co dziwić, bo tak pobalowaliśmy, że szok. Mała najwyraźniej też wstała lewą nogą.
-Mamusiu, chcie mlećko.
-Dobrze Rybo, już grzeję.
Po tym jakże porywającym dialogu następuje piętnastominutowy płacz, niczym żal po stracie najdroższego skarbu, połączony z histeria i paniką. I mówię spokojnie i tłumaczę, że jeśli płacze, to jej nie rozumiem i  nie wiem, co mówi. No dobra, Mała jakoś się uspokaja. O co chodziło? Mleko ma być zimne… Mówię jej:
-Rybo, ale musimy zagrzać mleczko, bo inaczej będzie cię bolało gardło. Nie chcemy, żeby coś cię bolało, prawda?
-Nie, nie kcemy – uff, tu poszło łatwo. Twarz mojego dziecka się rozpromienia i już widzę, że ma jakiś pomysł.-mamusiu, zjób mi kakałko, pjosze.
-Dobrze, będzie kakao w takim razie.

   No to ledwo żywa z niewyspania, idę do kuchni i wstawiam mleko. Całe szczęście mąż zdążył już podłączyć nową butlę z gazem. Do ciepłego mleka dodaję łyżeczkę miodu i łyżeczkę ciemnego kakao. Mieszam wszystko, przelewam do bidonu. Wołam me dziecię i znowu ryk. No tak, ona przecież dostała kakao, a chciała mleko…

   Teraz już wiem, że to był zły moment, ale wtedy, pierwszego dnia roku, postanawiam, że czas znowu powalczyć z pieluchą. Robak biega więc po domu bez pampersa, a ubrana jak „duża dziewczynka”.  Wydaje się, że wszystko się jakoś ułoży. Kolejna zła decyzja z tamtego dnia – wezmę się w końcu za dynię. Już przecież tyle czeka, a ja mam dziś wenę na gotowanie.

   Pod choinkę mąż dostał nóż Santoku z Fiskarsa. Krojenie dyni, to przecież doskonała okazja, żeby go wypróbować, prawda? No co może pójść źle? No to kroję tą dynię i idzie naprawdę całkiem dobrze. Nóż jest bardzo ostry i bardzo wygodnie leży w dłoni. Do tego jest leciutki. Idzie mi całkiem sprawnie. Część warzywa jest już pokrojona w kostkę. Wrzucam je do wody, żeby je sparzyć, tak jak mówi przepis. I teraz następuje prawdziwy armagedon.

Ostrzeżenie – dalej czytasz na własną odpowiedzialność. Będzie obrzydliwie i niesmacznie. Jeśli jesteś wrażliwcem lepiej sobie odpuść.  

   Kilka rzeczy dzieje się prawie jednocześnie. Omsknął mi się nóż. Widzę, jak za jednym zamachem odkroiłam kawał skórki z dyni i prawie całą kostkę na palcu swojej ręki. Dobra wiadomość jest taka, że nóż jest tak ostry, że prawie nie boli, gorsza, że krew cieknie strumieniem. Proszę męża, żeby podał mi plasterek i z całych sił staram się nie panikować. 

  Ja z ręką pod kranem, a ten grzebie w tym koszyku i grzebie i nic znaleźć nie może. Panika narasta, zaczynam powoli podnosić na niego głos, żeby się pospieszył. Wreszcie udaje mu się odnaleźć plaster, pomaga mi go nakleić. Mi się zrobiło słabo i blada jak ściana, siadam i próbuję dojść do siebie. I właśnie w tym momencie widzimy, że Mała postanowiła zrobić największą w swoim życiu kupę. Mało tego, niestety, ale majtki tego nie wytrzymują.  Napisałabym, że zostawia po sobie krwawe ślady, ale z krwią to nie miało nic wspólnego… Ograniczę się do tego, że zostawiała po sobie ślady. I w tym momencie wykipiała dynia.

   Całe szczęście, że mąż poradził sobie z Małą, bo ja bym nie dała rady. Wystarczy, że dynię musiałam ratować. Oczywiście wszystko się rozgotowało i zamiast marynowanej dyni, mam teraz dżem. Mało tego, dżem jest tak słodki, że nie wiem, czy kiedykolwiek go zjem, ale niech sobie stoi na półce. Komuś dżemu?

   I teraz gwóźdź do trumny. Wieczorem przyszedł mail wygenerowany automatycznie, a w nim faktura pro forma za przedłużenie działania bloga na astronomiczną sumę. No załamka.

  Ponoć, jaki Nowy Rok taki cały rok… Mam wielka nadzieję, że to jednak nie prawda.

Majowywiatr.pl - odwiedź koniecznie

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *