Szkoła przetrwania dla par

Szkoła przetrwania dla par

Para

Zawsze wyobrażałam sobie siebie, jako samotnika. Kogoś, kto jest absolutnie wolny, nie musi się liczyć z niczym i z nikim. Marzyłam, żeby wykonywać jakiś wolny zawód i zwiedzać świat. Chciałam, aby każdy kolejny dzień stanowił dla mnie wyzwanie. Widziałam siebie, jak kogoś kto jest zawsze w drodze, zawsze gdzieś się śpieszy, zawsze jest nie na miejscu.

Wtedy tak właśnie się czułam – nie na miejscu. Gdziekolwiek bym się nie pojawiła, miałam wrażenie, że ludzie mnie nie rozumieją. I w dużej mierze chyba miałam rację. Może dlatego nie utrzymuję teraz kontaktów z nikim ze szkoły. Zastanawiam się czasem, jak ułożyło się życie tym wszystkim ludziom, których kiedyś spotkałam, ale na zastanawianiu się kończy. Ale do rzeczy.

Czułam, że nie pasuję. Nie pasowałam, kiedy dziewczyny chodziły na fajkę za szkołę. Nie pasowałam, kiedy wszyscy zachwycali się Britney Spears (nawet nie jestem pewna, czy tak to powinnam napisać). Nie pasowałam, kiedy cieszyłam się na nadchodzącą lekcję wychowania fizycznego. Nie pasowałam, kiedy sama zaproponowałam prowadzenie gazetki szkolnej. Nie pasowałam, kiedy nie chciałam spierdzielać z lekcji na rzecz piwa wypitego gdzieś w lesie.

Było jeszcze wiele sytuacji, w których nie pasowałam. Coś, co moi rówieśnicy uznawali za dobra zabawę, ja uważałam, za kompletną stratę czasu i zwykłe gówniarstwo. Dlatego jakoś się zbytnio nie polubiliśmy.

Zwykle nie przeszkadzało mi to, że nie pasuję. Co więcej, w większości przypadków, było mi z tym zaskakująco dobrze. Nadal jest. Ale był jeden aspekt, który nie dawał mi spokoju. Bałam się, że już zawsze będę sama i nikt mnie nie pokocha.

Trudno było mi wyobrazić sobie, że będę kiedyś z kimś na stałe. Stąd moje wyobrażenia o ciągłym życiu w drodze. Jakoś nie przemawiała do mnie wizja domu, który jest tylko w jednym miejscu, do tego z jedną i tą samą osobą. A jednak, stało się.

W życiu większości z nas przychodzi taki moment, gdy się zakochujemy. Co więcej zakochujemy się z wzajemnością. Świat wydaje się piękniejszy, wszystko widzimy w jaśniejszych barwach. Nawet już tak nie wkurza nas ta stara wścibska sąsiadka, która co chwilę dopytuje, gdzie nasza druga połowa.

Ja też się w końcu zakochałam. Powoli musiałam wykreślić ze swojego słownika to samolubne słowo „ja”, na rzecz słowa „my”. Przestałam być sama. Zaczęłam tworzyć z kimś parę. Wydawało mi się, że to kres wszystkim moich rozterek i wątpliwości, że teraz już wszytko będzie łatwe i proste, a życie będzie z dnia na dzień coraz lepiej.

Oczywiście nic takiego nie nastąpiło, a mój związek roztrzaskał się z kretesem o skały zwane rzeczywistością. Same wyobrażenia o wspólnym życiu nie wystarczyły, żeby to się udało. Co trzeba robić, żeby się udało? Oczywiście zapisać się do szkoły przetrwania dla par.

 

Szkoła przetrwania

Kiedy poznałam mojego męża, bardzo szybko oboje zorientowaliśmy się, że to jest to, czego szukaliśmy. Wszystko przychodziło nam naturalnie i nadspodziewanie szybko. Szybko całowaliśmy się po raz pierwszy. Szybko się w sobie zakochaliśmy. Szybko razem wspólnie wyjechaliśmy. Szybko spędziliśmy wspólnie pierwszą noc. Szybko ułożyliśmy plan o ślubie. No i oczywiście, szybko chcieliśmy zamieszkać razem.

Mieliśmy do wyboru albo razem coś wynająć, albo  mogłam wprowadzić się do niego. No i tu jest haczyk. Oczywiście mój pączek nie mieszkał sam, ale z dziadkami. Wahałam się. Z perspektywy czasu muszę dodać, że bardzo słusznie. A i to mało powiedziane. Byłam mocno nie przekonana do tego pomysłu. Co więcej, wcale ich nie znałam, a już miałam z nimi mieszkać. No koszmar jakiś.

I semestr

Ale prawdziwy koszmar był dopiero przede mną. Chociaż wolę o tym myśleć właśnie, jak o szkole przetrwania. Pierwszy semestr zaczął się dość niewinnie. Umieścili nas w sali o wymiarach 2m na 5 m. Warunki całkiem spoko w sumie. Mieliśmy do dyspozycji łóżko, stolik, małą lodówkę, telewizor, biurko, szafę i dwie szafki. Na jedną osobę to wystarczało w zupełności. Dla dwójki już trochę ciężej, no ale co, my nie damy rady? No przecież damy, w końcu się kochamy, a to, żeby być razem jest najważniejsze.

Gdybym mieszkała tam tylko w weekendy, było by wystarczająco. Ale miałam tam przecież mieszkać na co dzień, a nie tylko od święta. Przywieźliśmy moje rzeczy z akademika. Wtedy nie było tego jeszcze tak dużo, więc daliśmy radę. Wtedy właśnie nadszedł dzień sprawdzianu.

Nagle okazało się, że owszem mogę mieć swoje rzeczy, ale muszą one leżeć w pokoju. Tak, wszystkie. Tak, nawet płyn do naczyń, szampon, szklanki i te dwa garnki, które wtedy miałam. Wszystkie pieprzone rzeczy w jednym małym pomieszczeniu. Dobra, na początku nie było tego tak dużo, ale do cholery, spędziliśmy tam sześć lat, a przez ten czas zastaw naszych gratów stale się rozrastał.

To było takie nasze all-in-one. Szklanki na regale, obok talerzy i garnków. Pod regałem szafka z ubraniami. W szafie też częściowo ubrania, ale obok nich chemia gospodarcza, szampony, mydła i papier toaletowy. Na lodówce stanął mały piekarnik Na biurku stanęły książki, których do dziś wciąż nam przybywa w zastraszającym tempie. Potem wieszaliśmy półki na ścianach, bo nie było już ich, gdzie trzymać. Pod biurkiem moje rzeczy do malowania, rysowania i decoupage (chyba tak się to pisze), chociaż te ostatnie późno do nas dołączyły.

Wszystko było wszędzie. Pod koniec naszego mieszkania tam, mieliśmy tylko wąskie przejście między drzwiami a łóżkiem, bo pozostała przestrzeń była zajęta. Ale egzamin z ciasnoty zdaliśmy na piątkę.

II semestr

Kolejny semestr naszej szkoły przetrwania to zmagania kuchenne. Tu należało przestrzegać ściśle wyznaczonego harmonogramu. My musieliśmy go przestrzegać, a dziadkowie mieli go gdzieś.

No i tak, kiedy wychodziliśmy na studia, kuchnia była przeważnie zajęta przez dziadka. Bo on musi teraz, natychmiast zjeść śniadanie. To nic, ze przez resztę dnia będzie siedział przed telewizorem i narzekał. Kuchnia jest jego między 6.30 a 8.00. To, że nie zjesz śniadania? A kogo to obchodzi? Chcesz sobie zrobić kanapki na cały dzień, bo wracasz do domu dopiero o 20.00? No też się zachciewa. Wymysły jakieś.

Dlatego też wszystkie „suche” posiłki szykowaliśmy w pokoju. Mieliśmy czajnik elektryczny, którym parzyliśmy herbatę do termosu. Dało się to jakoś przeżyć.

Kiedy wracaliśmy z zajęć, kuchnia ponownie była zajęta. Tym razem rządziła tam babcia. A to ty obiad chcesz robić? No to ja się w pół godziny uwinę i będzie wolne zaraz. Dobrze by było, gdyby tak to wyglądało. W praktyce pół godziny zmieniało się w półtorej. Na zegarze była godzina 17.30, a to znaczyło, że za pół godziny rozpoczyna się czas kolacji dziadka.

Ale spoko, to rozwinęło we mnie umiejętność robienia super szybkich obiadów. No bo jeśli odjąć czas na wyciągnięcie wszystkiego z pokoju, posprzątanie po sobie i zaniesienie wszystkiego z powrotem do siebie, to na gotowanie zostawało jakieś 15 minut. Nie zawsze było smacznie, oj nie. Ale przeżyć się dało.

Gorzej było kiedy po zajęciach leciałam do pracy, a w kuchni wciąż ktoś był. Stąd też w naszym menu było dużo produktów z puszki albo ze słoika. No i stąd tez mikrofala i piekarnik w pokoju. To dawało już jakieś możliwości.

III semestr

Następnym etapem była nauka czystości i nabywania odporności. Osoby szczególnie wrażliwe, raczej powinny sobie odpuścić ten etap nauki.

Dziadkowie to osoby starsze. Nie zawsze wszystko idzie im tak sprawnie, jak by tego chcieli. Czasem potrzebują pomocy. To normalne i naturalne. Decydując się na mieszkanie z nimi, liczyłam się z tym, że będzie trzeba im pomagać. To było dla mnie wręcz jasne jak słońce. Ale to, co zastałam, trochę mnie przerosło.

Babcia ma bardzo silny charakter, a przy tym jest uparta jak osioł i przekonana o własnej nieomylności. Kiedy więc po raz kolejny przecierała tłustą, mokrą i brudną ścierka najpierw podłogę, a potem blaty kuchenne, coś mnie trzęsło w środku. Na oferowaną pomoc zawsze odpowiadała, że ja nie umiem tak dobrze sprzątać, jak ona. No fakt w życiu bym nie pomyślała, żeby myć blaty tłustą ścierą. Ale młoda jestem, więc przecież się nie znam.

Ale nie to było najgorsze. Najgorsza była deska sedesowa. Niestety dziadek miał problemy z prostatą, więc często wszystko było obsikane. Co robiła babcia? Sprzątała? Nie, to było by zbyt proste. Prosiła mnie o posprzątanie? Nie, no ja przecież nie umiem. Najlepszym rozwiązaniem było posypanie wszystkiego proszkiem do prania. Nie wiem skąd jej się to wzięło i chyba nie będę specjalnie dociekać.

No więc w skrócie ze sprzątaniem było tak, że robiliśmy to po kryjomu, żeby nikt nie widział. Jeśli babcia nas przyłapała na tej jakże haniebnej czynności, oczywiście musiała poprawić wszystko po swojemu. W wyniku tego było jeszcze gorzej niż przed sprzątaniem. Więc znowu czekaliśmy na okazję by to zrobić i tak w kółko. Zabawa na sto dwa.

IV semestr

To już wyższa szkoła jazdy. Temat poważny, z którego nie ma się, co śmiać. Prywatność.

Nie wiem, czy wszyscy tak mają, ale ja bardzo cenię sobie swoją prywatność. Są rzeczy, o których mówię niechętnie i to tylko wybranym osobom, albo w ogóle zatrzymuje dla siebie. W tamtym okresie wydarzyły się dwie rzeczy absolutnie i totalnie naruszające moją przestrzeń. Krótko i na temat – dziadek właził nam do pokoju bez pytania i co więcej bez pukania. Raz natknął się na mnie w momencie, gdy nie zdążyłam jeszcze założyć stanika. Drugi raz przegiął, gdy wparował nam do pokoju zaraz po naszych igraszkach. Niby nic nie widział, ale niesmak pozostał.

Założyliśmy zamek w drzwiach i od tej pory zamykaliśmy się na klucz. Ale co się nasłuchaliśmy to nasze – że mamy ich za złodziei, że jesteśmy niewdzięczni. Wygraliśmy walkę o swoją prywatność.

V semestr

Schodzimy do kolejnego kręgu obrzydliwości. Obrzydliwości, która najbardziej wpływa na nasze powonienie. Z tego powodu, mąż do tej pory mówi o tamtym miejscu „Smrodowo”.

Smród był wszędzie. Śmierdziało starymi brudnymi ciałami. Nic dziwnego. Dziadek kąpał się przecież dwa razy do roku albo i rzadziej. Przebywać z nim w jednym pomieszczeniu było katorgą dla nosa. Ale to i tak nie było najgorsze. Najgorsze było kiedy składało się mu życzenia urodzinowe, świąteczne, albo jakiekolwiek inne, a on nachylał się nad Tobą i dawał cmoka w policzek. Brrrry… Na samą myśl coś mną wstrząsa.

Śmierdział kibel, zapaskudzony tak, jakby korzystała z niego cała publiczność po koncercie, jak jakiś toi-toi po letnim, upalnym dniu. Wchodząc tam wstrzymywało się oddech, aby to jakoś przetrwać. Ale to i tak nie było najgorsze.

Najgorsze było mięso. Babcia w ogóle nie korzystała z lodówki. W wakacje w mieszkaniu panowały temperatury rzędu czterdziestu stopni Celsjusza. W takim upale mięso potrafiło leżeć przez dwa czy trzy dni z rzędu. Babcia nie widziała problemu, żeby zrobić z niego kotlety. Chociaż powinnam raczej stwierdzić, że nie czuła.

Czułam za to ja, czuł mój misiek. Czułam, chociaż wolałabym nigdy tego nie poczuć. Straszne, przerażające doznania. Oszczędzę szczegółów.

Pomogły kadzidełka. Dużo kadzidełek. Chociaż dym drapał gardło i oczy, to było lepsze niż smród smażonego, rozkładającego się mięsa. Do dziś mamy zapas kadzidełek poczyniony w tamtym okresie. Cały karton kadzidełek, których dziś szczerze nie znoszę.

VI semestr

To już ostatni semestr. Prawie dotrwaliśmy do końca tej dziwacznej akademii. Teraz przed nami najważniejszy egzamin. To on o wszystkim rozstrzygnie. Dziś zdajemy rozwiązywanie konfliktów w związkach.

Na tak małej powierzchni, dodatkowo przy tak stresującym stylu życia, zdarzało nam się nie raz pokłócić. Zwykle były to spory o prawdziwe błahostki, rzeczy drobne i nieistotne. Takie, o których dziś już oboje zupełnie nie pamiętały. Zdarzyło nam się też kilka większych burz.

Mimo zmęczenia i narastającej frustracji, żadne z nas się nie poddało i żadne z nas sobie nie odpuściło. Bywały chwile, kiedy mówiłam „nie odzywaj się teraz do mnie, bo mnie wkurzasz”. I tak sobie siedzieliśmy w milczeniu. Ale przeważnie misiek nie umiał dać mi spokoju i drążył temat, a wtedy ja wybuchałam.

Łatwo było by się wtedy poddać. Wyjść na miasto i postanowić rzucić to wszystko w cholerę. Dużo trudniejsze było zostać ze sobą w tym samym, ciasnym znienawidzonym pokoju i spokojnie porozmawiać. Dziś śmieję się z tego wszystkiego i mówię, że my musieliśmy się nauczyć szybko rozwiązywać konflikty, bo nawet nie było dokąd wyjść, żeby od siebie odpocząć.

 

Dyplom

Szkoła przetrwania zaczyna się, gdy zaczyna się wspólnie mieszkać. Im trudniejsze warunki, tym większy sprawdzian dla pary. Trzeba mieć w sobie dużo miłości i zrozumienia dla drugiego człowieka, żeby przetrwać wszystkie przeciwności losu. Ale jeśli przetrwasz z ukochaną osobą te najgorsze chwile i się nie pozabijacie, to przetrwacie potem już wszystko. Po takim bagnie może być już tylko lepiej. My zdaliśmy swój egzamin na piątkę.

Jesteśmy dwojgiem różnych ludzi. Mamy różne temperamenty, często się ze sobą nie zgadzamy. Czasem nie rozumiemy się nawzajem, ale zawsze się akceptujemy i staramy wspierać w swoich marzeniach i dążeniach do celu. Czasem jest to trudne, ale mocno wierzę w to, że osiągnięcie porozumienia jest możliwe. Trzeba tylko siąść i ze sobą rozmawiać. A jak się nie udaje to próbować znowu i znowu. Aż w końcu się uda.

Nauczmy się ze sobą rozmawiać już teraz, bo ostatecznie na starość zostanie nam tylko to. Wystarczy, aby obie strony się starały i obie strony chciały się dogadać. Ostatecznie nie ma przecież rzeczy niemożliwych, dla kogoś, kto nie musi ich robić sam.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *