Co robi śnieg? I kto go w ogóle wymyślił?! CZYLI ***** ŚNIEG!

Co robi śnieg? I kto go w ogóle wymyślił?! CZYLI ***** ŚNIEG!

Ja wiem i doskonale rozumiem, że jest styczeń i mamy astronomiczna zimę. Ja wiem i rozumiem, że o tej porze roku, w tych okolicznościach przyrody możemy się śniegu spodziewać. Ja wiem i rozumiem, że natura i te sprawy. Nie mogę się jednak powstrzymać od zadawania sobie pytania, co zasadniczo robi śnieg.

Co robi śnieg?

Pewnie wydaje Ci się, że warstewka białego puchu delikatnie otula świat aksamitną kołderką. Być może masz takie romantyczne wyobrażenie na temat śniegu, iż wygłusza on wszystkie niepotrzebne myśli, sprowadza spokój i nic nie równa się z ciszą zimowych poranków. Ach te długie wieczory spędzane przy kominku lub świeczce z kubkiem gorącej herbaty w dłoniach, z miłym grubym kocem na kolanach i książką leżącą spokojnie obok w kolejce do przeczytania. Takie to romantyczne. Aż zęby bolą.

Powiedzieć Ci, co tak naprawdę robi śnieg? Śnieg wkurza ludzi. Świat nie zwalnia nagle i nie daje ci dodatkowego czasu na wylegiwanie się z książką, bo przyszła zima. No chyba, ze zajmujesz się uprawą ziemi, to jasne jest, że teraz nie zdziałasz zbyt wiele. Ale w każdym pozostałym przypadku, świat kręci się dalej, a ty nie masz dodatkowego czasu na wygrzewanie się przy kominku.

Wstajesz rano i jak zawsze musisz pójść do szkoły, pracy, czy odprowadzić dziecko. Wyglądasz przez okno, widzisz to białe gówno i już wiesz, że ten dzień będzie prze****ny.

Na cebulkę?

W zależności od panującej na zewnątrz temperatury, są dwie opcje. Jeśli jest zero albo coś powyżej, już wiesz, że to białe gówno za chwilę zamieni się w szaroburą odrażającą breję. W przeciwnym wypadku, masz oblodzone chodniki i drogi, których z pewnością nikt nie zdąży odśnieżać tak, szybko, jak powinien.

Godzisz się więc z tym, że będziesz mieć kiepski dzień i wahasz się między założeniem kaloszy, co ochroni nogi przed wilgocią i jednak będzie zimno w stopy, albo zadbasz o swój komfort termiczny i na bank się wyj****sz wystawiwszy tylko nogi za próg, bo przecież nie da się zrobić zimowych butów, które nie będą sunęły po chodniku niczym łyżwy po tafli lodowiska, prawda? Ostatecznie i tak ch*j, co wybierzesz, bo wszystko i tak będzie uje***e w soli, która dziwnym trafem kocha twoje buty, ale tego lodu na chodniku już tak niekoniecznie.

Zadowolenie aż bije po oczach

Jeśli dodatkowo masz dzieci, to tu zaczyna się jazda bez trzymanki. Dodatkowe rajstopki, bluzy, spodnie na śnieg, nieprzemakalne rękawiczki. Ganiasz za kaszojadem, bo nie chcesz, żeby zmarzł i/lub wytaplał się w tej mokrej szaroburej brei. Pot spływa ci po… sam wiesz czym i kiedy już zakładasz mu buty, on się nagle orientuje, że jeszcze musi zrobić siku. Ciśnie ci się na usta masa brzydkich słów. Bardzo, bardzo, brzydkich słów. Oczywiście pomagasz takiemu się rozebrać, by za chwilę znowu słuchać marudzenia, że on nie chce czapeczki. Zastanawiasz się, jak wychowuje się dzieci za kołem podbiegunowym i myślisz, jak wysłać tam swoje własne. Może jak w końcu odmrozi sobie tyłek, raz i drugi to w końcu się nauczy – myślisz sobie. Odpuść sobie. I tak jesteście już spóźnieni.

Choose your destiny

Piechotką?

Jeśli idziesz samemu i wybierasz się piechotą, są spore szanse, że dotrzesz do celu jedynie z odzieniem uje****m od roztopionego białego gówna. W najgorszym razie pośliźniesz się, doznasz otwartego złamania piszczeli i zamiast do roboty, państwo zafunduje ci uroczą wycieczkę prosto na SOR, gdzie spędzisz 12 godzin w oczekiwaniu na swoją kolej, bo przecież twojemu życiu nic nie zagraża.

Jeśli idziesz z bombelkiem, prawdopodobieństwo wystąpienia któregoś z wyżej opisanych zjawisk wzrasta co najmniej dwukrotnie. Nie zapomnij, że twoja mniejsza i bardziej wkurzająca kopia, na bank wsadzi ręce w breję/śnieg i będzie narzekać, że jest zimno, chociaż ma nieprzemakalne rękawiczki. To samo dotyczy spodni narciarskich. Jak tego dokona? Tego nie wie zapewne nikt, nawet sam zainteresowany. Nie zmienia to jednak faktu, że zrobi to tak, czy inaczej, a ty będziesz słuchać narzekania nim nie dostaniecie się na miejsce.

A może autobusem?

Jeśli decydujesz się na transport publiczny, sprawa wygląda zgoła inaczej. Po pierwsze bierzesz udział w loterii „czy przyjedzie”, a jeśli nie w tej, to zawsze pozostaje ci los z napisem „jak bardzo się spóźni”. Kiedy już spragniony dopadasz drzwi autobusu, bądź pewien, że co najmniej jeden kasownik biletów będzie zepsuty.

Wewnątrz podłoga pływa, więc musisz uważać, żeby znów nie wywinąć orła. Po początkowej uldze i przyjemnym ciepełku rozchodzącym się po całym ciele, początkowo czujesz, że zaczyna ci się robić duszno, aż stopniowo dociera do ciebie, że nim dotrzesz do miejsca przeznaczenia, spłyniesz potem jak szczur w kanałach. Prawdopodobnie będziesz też podobnie pachnieć. To na pewno zrobi na wszystkich dobre wrażenie. Po kilku minutach spędzonych upchnięty, jak śledź w puszcze, przestajesz się dziwić, dlaczego autobus pachnie jak żulcoco number 5.

Z bombelkiem podobnie plus musisz pilnować, żeby się nie zgubił, nie rozmawiał z nieznajomymi i nie ubłocił siedzeń butami. Jakieś szanse, że wszystko pójdzie jak trzeba, masz. Ale nie oszukujmy się, że są jakieś strasznie wysokie.

Auto

Być może wybór auta, wydaje ci się być jedyną i najlepszą opcją, którą warto w ogóle rozważać. Zwykle tak zresztą jest – wygoda, swoboda i prędkość poruszania się, to zdecydowane plusy tego rozwiązania. I wszystko było by pięknie, wszystko było by cudownie, wszystko było by cacy, gdyby nie zima i śnieg.

Wstajesz rano. Patrzysz przez okno i już na tym etapie wiesz, że będzie niewesoło. Udajesz się na parking. Zacznijmy od tego, że za cholerę nie możesz sobie przypomnieć, gdzie stoi twoje auto, bo za każdym razem parkujesz gdzie indziej – miejska dżungla rządzi się jednak swoimi prawami. Ponieważ wszystkie samochody pokrywa dziesięciocentymetrowa warstwa śniegu i tak z daleka nie jesteś w stanie stwierdzić, które jest należy do ciebie. Latasz więc z językiem na brodzie, bo czas cię już goni, a przecież trzeba jeszcze odśnieżyć, kiedy orientujesz się, że auto stoi praktycznie pod klatką i przechodziłeś obok niego już ze trzy razy.

Otwierasz drzwi, żeby wyciągnąć miotełkę do śniegu. Oczywiście już w tym momencie zdradzieckie płatki wdzierają się do środka. Koniecznie chcą pomoczyć ci całą tapicerkę. Ale ch*j, myślisz sobie, to tylko siedzenie od strony pasażera. Zaczynasz zmagania z żywiołem.

Pół biedy, jak temperatura spada dużo poniżej zera – śnieg jest wtedy jakby lżejszy i nie tak lepiący. Marzenie ściętej głowy. Niestety w naszym po***erdolonym klimacie, rano masz dwa stopnie na plusie, w południe minus pięć, a wieczorem znów coś koło zera. Śnieg klei ci się do miotełki. Robisz, co możesz. Stajesz na palcach, żeby sięgnąć dachu. Wtedy mogą się zadziać dwie rzeczy. Po pierwsze nagły podmuch wiatru sprawi, że masz mordę uj**aną śniegiem i ci zwyczajnie zimno. Po drugie, zgarniając to białe gówno z dachu, sypiesz je sobie prosto do butów. No kto nie kocha, mokrych i przemoczonych skarpetek? I to nie ma tak, że jest albo to albo tamto. Zwykle śnieg atakuje z obu stron.

Jak już zgarniesz tą piekielną substancję z pojazdu, nagle okazuje się, że i tak ch*ja widzisz, bo albo przednia szyba zamarzła, albo zaparowała od środka. W zależności od wariantu, albo skrobiesz szkło, jak jakiś po***erdoleniec, albo działasz od wewnątrz ze ściereczką. I znów zwykle oba te zjawiska występują razem.

Niewinna ofiara śniegu…

Dobra, auto odśnieżone, szyba odskrobana, można jechać. Zmęczony siadasz za kółkiem. Jest ci jednocześnie gorąco – to od skrobania tej szyby, i zimno – od śniegu w butach. Ale to nic. Już za chwilę ruszysz. Już za chwilę będziesz jechać. Jeszcze są szanse, że się nie spóźnisz. Wkładasz kluczyk do stacyjki. Z rozkoszą go obracasz. I co? I dupa, bo w nocy było milion pierdyliard stopni na minusie i padł ci akumulator. Trzeba ci było wychodzić w ogóle z domu?

No tak, teraz wariant z bardziej wkurzającą wersją ciebie. Ładujesz takiego ludzika michelin do środka i ledwo zapinasz mu pasy. W międzyczasie wysłuchujesz, jak to zimno i jak cisną pasy i niewygodnie. Bierzesz się za odśnieżanie auta. Co chwila musisz przerywać, bo bombelek chce jeść/pić, musi ci powiedzieć właśnie teraz, zaraz, natychmiast, jaki cudowny jest śnieg albo zwyczajnie sprawdza po ilu „mama” wyprowadzi cię z równowagi. Dzięki temu zdecydowanie masz motywację, żeby z jeszcze większą energią odskrobywać te pół centymetra lodu z przedniej szyby.

Dobra nasza, jeśli do tej pory wszyscy są cali i zdrowi i nikt nie zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Jak to mówi mój mąż „gdybyś kiedyś wyszła z domu i już nie wróciła, tęsknił bym za tobą, ale nie miałbym pretensji”.

Na drodze

Kolejna rzecz, która wkurza mnie zimą to inni kierowcy. Nóż mi się w kieszeni otwiera na myśl o tych wszystkich „inteligentach”, którzy w grudniu mają jeszcze letnie opony. Nie było czasu. Zimowe opony? Panie, a na co to komu potrzebne, takie wymysły? No tak, kurde, bo kto by się śniegu w grudniu spodziewał.

Ale pomijając ten fakt… Kierowców zimą można zasadniczo przydzielić do dwóch kategorii. Nie wiem, którą z nich wystrzelałabym jako pierwszą.

Obwodnica. Ograniczenie prędkości do 70km/h. Nagle na drogę wyjeżdża takie tico albo inna panda. Najlepiej, jak jeszcze zrobi to tuż przed twoją maską, bo przecież na bank zdążysz się zatrzymać w razie czego. Skoro tak mu się spieszyło oczekujesz, że auto przed tobą za chwilę osiągnie jakąś przyzwoitą prędkość. Wtedy przychodzi rozczarowanie, jak wtedy gdy sięgasz po lody, a okazuje się, że w środku siedzi mrożony koperek.

Auto przed tobą mknie z zawrotną prędkością 30km/h, bo przecież jest zima. Co z tego, że asfalt jest czarny, co z tego, ze na jezdni nie ma grama śniegu, co z tego, że jedziecie obwodówką. Zima jest! Jest zima, więc trzeba zwolnić. No gdzie tak pędzisz?!

Na drugim biegunie jest zupełnie przeciwny typ. Nieważne, czy odśnieżone, czy nie, on ma przecież bmw, czy inne cudo techniki i tym się przecież nie jeździ wolno. Dodaje gazu, zarzuca mu dupę na prawo i lewo, ale ch*j z tym, jedzie król szos, zjedźcie mu z drogi, inaczej będzie na ciebie trąbić i migać światłami, bo przecież nie ruszyłeś spod świateł ćwierć sekundy po tym, jak zapaliło się zielone.

Zasadniczo przyszedł mi teraz jeszcze jeden typ kierowców do głowy. To wszyscy ci, którzy poruszają się samochodem typu „iglo”. On wszystko widzi, bo odśnieżył kwadrat 30x30cm na przedniej szybie. Tyle przecież wystarczy.

Kto wymyślił śnieg?

Założę się, że zrobił to jakiś psychopata, który uwielbia torturować innych i patrzeć na ich cierpienie. Nie wystarczyło mu, że temperatura spada poniżej zera, że pizga złem, że jest mało słońca, że akumulatory zamarzają. Nie. To wszystko, to stanowczo za mało. Dorzućmy do tego jeszcze śnieg. Niech cierpią i odśnieżają. Niech marzną i mają przemoczone nogi. Niech walczą z żywiołem i całą zimę wszędzie się spóźniają. Tak, to jest to. O to właśnie chodziło.

Wspominałam kiedyś, że nienawidzę zimy? Całe szczęście do wiosny zostało tylko jakieś 65 dni…

Ps. Jeśli masz ochotę na jakiś podobny, lekki i zabawny wpis, polecam przeczytać o tym, jak powiększaliśmy rodzinę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *