Kolejny wakacyjny błąd. Chociaż wszystko miałam tak dopracowane, tak zapięte na ostatni guzik. Jeszcze się nie poddaję, jeszcze walczę z przeciwnościami losu w nadziei, że da się jeszcze uratować te wakacje. Czy jest to jeszcze w ogóle możliwe?
Koszmarna kuchnia
Sukienkę na chrzciny prasowałam we wspólnej kuchni, bo w naszym cudownym domku nie było na to miejsca. Nie byłam pewna, czy w całej tej sytuacji powinnam bardziej śmiać się, czy jednak się rozpłakać. Na jednym końcu stołu ja prasuję, a jakaś babka robi kanapki. Skoro już jesteśmy w kuchni, to muszę tu też wtrącić kilka słów.
Ja rozumiem, że nie wszystko musi być nowe i błyszczące, ale lodówka na bank była starsza ode mnie, miała pourywane uchwyty i rdzę całkiem odważnie siedzącą na drzwiach i bokach. W środku syf, aż sama zastanawiałam się, czy się nie zlitować i nie posprzątać.
Policzyliśmy z mężem, że przy maksymalnym obłożeniu, na miejscu mogło przebywać jakieś 44 osoby, nie wliczając w to właścicieli. Przy tylu gościach do dyspozycji były dwa palniki. Żadnego dodatkowego piekarnika, czy kuchenki mikrofalowej. Takie cuda wianki, to nie tam. Początkowo było też pięć czajników elektrycznych, ale trzy z nich zepsuły się jeszcze podczas naszego pobytu. Do kuchenki ustawiały się więc kolejki, a ugotowanie zwykłego makaronu czy wody na herbatę, urastało czasem do rangi życiowego osiągnięcia.
Ale tak, jak zwykle, najgorszy był syf. Lepiły się szafki, lepiły się garnki, lepiły się talerze i kubki. Zlew niby na miejscu. Niby na miejscu był też płyn do mycia naczyń. Podchodzę więc pierwszego dnia do tego jakże uwielbianego przeze mnie zajęcia i co się okazuje? Płyn niby jest, ale więcej w nim wody niż czegokolwiek innego. Noż kur…
Kupuję najtańszy płyn, jaki znajduję w pobliskim sklepie. „A nie trzeba było, tu przecież jest” – słyszę od lekko urażonej właścicielki. Następnego wieczora widzę, jak ta sama właścicielka, myje talerze po kolacji. Szkoda tylko, że robi to przy użyciu tylko i wyłącznie wody. Zamiast zmywaka używa ręki. Płyn stoi dla ozdoby chyba tylko. A no tak, trzeba oszczędzać. Musi na cały sezon starczyć, a może na dwa i trzy. Przynajmniej wiem, czemu wszystko się lepi. Ale wróćmy do naszych wakacji.
Chwila wytchnienia i plany
W niedzielę poszliśmy na chrzciny. Pochwalę się – robiłam zdjęcia całą ceremonię i niektóre wyszły mi naprawdę spoko. Same chrzciny, jak chrzciny, nie ma za bardzo o czym opowiadać.
Moglibyśmy już wyjechać i wracać do domu, ale porozmawialiśmy sobie trochę i doszliśmy do wniosku, że Mała i tak się świetnie bawi, mimo tych wszystkich niedogodności, których, co oczywiste, jako dziecko, wcale nie zauważa. Skoro już tu jesteśmy, to fajnie było by coś jej pokazać, coś, co zapamięta na długo i z czego będzie się cieszyła.
Skoro nasz Robaczek od jakiegoś czasu wciąż mówił tylko o łódkach, żaglowaniu i piratach, wybór był całkiem prosty i oczywisty. Wybierzemy się na rejs statkiem pirackim. Ahoj!
Kolejny wakacyjny błąd
Sprawdzamy godziny rejsów. Wiemy, że bilety są sprzedawane bezpośrednio przed wejściem na pokład. No to planujemy wycieczkę. Następnego dnia ruszamy według planu. Ponieważ zdarza mi się, że źle się czuję podczas przeciążeń, mąż namawia mnie, żebyśmy po drodze kupili coś od choroby lokomocyjnej.
Wygląda na to, że żaden wakacyjny błąd nas nie ominie. Oczywiście najpierw stoimy w korku. Wiem, wiem, w dużych miastach to normalne. Ciężko się do tego przyzwyczaić, kiedy w twoim mieście wszystko tak sprawnie idzie. Ale nie martwimy się, mamy przecież zapas czasu.
Jedziemy sobie wesoło podśpiewując i nagle mijamy tablice wjazdowe do Spotu. Co kurwa? DO SOPOTU? Gdzieś po drodze pomyliliśmy trasę. W zasadzie nie do końca wiemy, gdzie jesteśmy, ani jak dojechać tam, gdzie powinniśmy. Z pomocą przychodzi GPS. I zdawało by się, że mimo błądzenia jednak zdążymy, że dotrzemy na miejsce o czasie. Ale nie. Korek.
Mieliśmy być na miejscu przed południem, docieramy prawie o pierwszej. Chcemy szybko kupić bilety, ale okazuje się, że na trzynastą wszystkie już zostały sprzedane. Możemy wsiąść na pokład dopiero o czternastej. Dobra, bierzemy, co dają.
Czekając na rejs, mamy przynajmniej czas, żeby pochodzić i pooglądać stragany rozstawione z okazji Jarmarku Dominikańskiego. Ależ tam było cudów i cudeniek! Zachwycam się naszyjnikami z bursztynu i misternie rzeźbionymi wałkami do ciasta. Zjadam też porcję przepysznych hiszpańskich pączków. Tłuste, gorzej ode mnie, słodkie przeraźliwie, ale naprawdę pyszne. Łykam też aviomarin, czy inny lokomotiv, żeby jednak nie było, że źle się poczuję.
Ahoj, przygodo!
Przepiękny galeon przybił do brzegu. Ludzie pchali się niemiłosiernie. Gdy wsiadaliśmy zostało już mało wolnych miejsc, ale wciąż jeszcze dało się coś znaleźć. Myślę sobie, spoko, nie jest tak źle na tym pokładzie. Mała się cieszy i co chwilę krzyczy „Ahoj”. A potem odbijamy od brzegu.
Czuję, że tracę grunt pod nogami. Doświadczam dziwnego uczucia nieważkości, a mój żołądek nie chce ze mną współpracować. Za to postanawia nauczyć się gimnastyki artystycznej. Czuję, że krew odpływa mi z twarzy i robię się zielona. To wszystko bardzo niewłaściwe uczucia.
Lek na chorobę lokomocyjną pomaga mi na tyle, że nie wymiotuję, ale poza tym wcale nie czuję się lepiej. Z głośników dobiega kojący głos przewodnika, który ciekawie opowiada o Gdańsku. A jedyne co słyszę ja, to mój wewnętrzny głos, który wciąż próbuje się dowiedzieć, po cholerę zjadłam tyle tych pączków.
Wyobrażałam sobie żeglowanie, jako coś naprawdę pięknego, co pozwala poczuć wolność. Tymczasem okazało się, że jest to czas, gdy mój żołądek uprawia akrobatykę, a ja zastanawiam się, kiedy wreszcie nadejdzie koniec i to nie ważne jaki – mój koniec czy tylko koniec podróży. Rejs trwa półtorej godziny. A ja już wiem, że nie mogłabym zostać piratem. Kolejne marzenie legło w gruzach.